No i stało się. Pierwszy raz w życiu zdecydowanie i bezwarunkowo powiedziałam drugiej osobie: „Bądź szczęśliwa, ale z dala ode mnie” i zakończyłam wieloletnią znajomość. Nie było to łatwe. Mój wewnętrzny krytyk nie ukrywał zdegustowania: „Przecież to takie niedojrzałe zabrać zabawki z piaskownicy i odejść. Przecież trzeba rozmawiać, przegadywać, czyścić relację” I tak dalej. Krytyk mówił swoje, ale uczucie ulgi, którego doświadczyłam na myśl, że już nigdy więcej nie będę musiała się męczyć w nieprzyjemnym dla mnie kontakcie, dawało mi wyraźny sygnał, że postąpiłam właściwie.
Skąd we mnie taki niecodzienny radykalizm? Analizując już z większego dystansu to, co się wydarzyło (a raczej notorycznie wydarzało się w ostatnich latach), dochodzę do wniosku, że powodem mojej reakcji wcale nie były różnice w postawach, przekonaniach czy poglądach. Lubię polemiki i dyskusje. Nie uchylam się od konfrontacji zazwyczaj odważnie podejmując rzuconą mi rękawicę. Ale… jest jedno ale. Cenię walkę uczciwą. Taką, w której oboje wychodzimy na ubity grunt, z otwartymi przyłbicami i zadajemy sobie ciosy. Nikt przed nikim nie udaje, że to towarzyska pogawędka, milusia paplanina o pogodzie etc. Zero ściemy. I on/ona, i ja wiemy, po co tu przyszliśmy i co się między nami dzieje. Nazywamy rzeczy po imieniu. Walczymy.
W tej relacji było inaczej. Tutaj wszystko działo się pod płaszczykiem sympatycznego spotkania, miłej pogawędki, przyjacielskiej wymiany opinii, w którą były wplatane a to złośliwości (zawsze wypowiadane w konwencji: „tak tu sobie przecież żartujemy, to dobra zabawa, nie ma się o co obruszać”), a to kategoryczne, negatywne interpretacje i oceny moich zachowań/wypowiedzi/charakteru (zawsze podawane lekko i z uśmiechem, „bo przecież my tu sobie tak sympatycznie gawędzimy”), a to pytania, w których kryła się niesprawiedliwa, raniąca mnie teza (zawsze zadawane przemiłym, słodkim tonem, „bo przecież chodzi tylko o zaspokojenie ciekawości”) i wiele innych podwójnych komunikatów tego typu.
Na poziomie jawnym był „tylko” komentarz, pytanie, niewinny żarcik. Na poziomie ukrytym – agresja. Tym bardziej raniąca, że podawana w zawoalowany sposób, przed którym trudno było się bronić. Wystarczyło bowiem, że np. prosiłam „nie oceniaj mnie”, a znowu dostawałam po głowie: „Jak mogłaś w ogóle tak pomyśleć?!. Znasz mnie nie od dziś i wiesz, że ocenianie nie jest w moim stylu.”, a na dokładkę: „Przykro mi Olu, że tak o mnie pomyślałaś”. Mówiąc krótko i dosadnie: zostaję opluta, a kiedy nazywam rzeczy po imieniu, słyszę uchylającą się od odpowiedzialności, odwracającą kota ogonem pretensję, że nie widzę, że to tylko deszcz.
Mam tego dość. Nie chcę dłużej trwać w takiej relacji. I zwalniam siebie z poprawnej politycznie konieczności podjęcia pokojowych, prostujących kontakty rozmów. Daję sobie prawo do zrezygnowania z tego, co działa na mnie toksycznie. I do samoobrony. A także do tego, by nie być empatycznym psychoterapeutą i wybitnie dojrzałym psychologiem w życiu prywatnym. Mam prawo po dziecięcemu zabrać swoje zabawki, odwrócić się na pięcie i odejść do innej piaskownicy.
Bo tak.
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.