Nigdy wcześniej nie widziałam trzylatka, który wyglądałby tak poważnie. To zdecydowanie odróżniało go od pozostałych uczestników zajęć angielskiego, które w trakcie studiów prowadziłam w poznańskim "Zamku". Początkowo sądziłam, że rodzice ubrali chłopca tak odświętnie z okazji rozpoczęcia roku. Jednak Jaś zawsze miał na sobie jasną koszulę i ciemną marynarkę, a w cieplejsze dni – kamizelkę i obowiązkowo muchę lub krawat pod szyją.
Szybko przekonałam się, że chłopiec jest bardzo zdolny. Błyskawicznie przyswajał angielskie słówka, świetnie radził sobie z gramatyką, miał dobry akcent. Mimo to obserwując go w trakcie zajęć, nie potrafiłam się cieszyć.
Jaś pozostawał w stanie ciągłej gotowości. Skupiony, maksymalnie spięty, bacznie śledził każde moje słowo i gest, by w mgnieniu oka odgadnąć, na czym będzie polegało kolejne zadanie. Gdy tylko padło polecenie czy pytanie, od razu rzucał się do odpowiedzi. Był niczym gepard polujący na zwierzynę. Gotowy zrobić wszystko, by wyprzedzić konkurencję.
Gdy ktoś go ubiegł (a działo się to niezmiernie rzadko), jego twarz tężała, a na czole uwidaczniała się cienka pulsująca żyłka. Co ciekawe, kiedy był pierwszy, nie sprawiał wrażenia radosnego. Zwycięstwo było dla niego raczej krótką chwilą ulgi, regeneracją sił przed kolejnym wyścigiem.
Inne dzieci nie interesowały go prawie wcale. Nie dążył do tego, by pomiędzy jedną a drugą piosenką obejrzeć nowy plecak kolegi. Nie przyłączał się do tych, którzy mieli nastrój na dokazywanie. Nie nawiązywał osobistych rozmów o domu, podwórku, ulubionej kreskówce itp. Pozostałych traktował wyłącznie jak rywali. Miał ich wyprzedzić i trwale zdystansować. Tak jakby tylko ten wzorzec relacyjny był dla niego dostępny.
Założenia, którymi kierowałam się w pracy, nie wpłynęły na zmianę w zachowaniu chłopca. Bardzo zależało mi na tym, żeby dostarczyć maluchom czterdziestu pięciu minut radosnego oswajania się z językiem. Żadnych merytorycznych oczekiwań, poprzeczek do przeskoczenia, żadnych ocen. Każdy miał prawo uczyć się w swoim tempie, a nawet nie uczyć się wcale, jeśli nie miał na to ochoty. Zakładałam, że na polską szkołę z jej pruskimi naleciałościami jeszcze przyjdzie czas. Teraz zajmujemy się zabawą, odkrywaniem świata i nieskrępowanym wyrażaniem siebie.
Mimo to, nie udało mi się sprawić, by chłopiec rozluźnił się choć na moment. Zapomniał o marynarce i krawacie, a przede wszystkim o sztywnym wewnętrznym gorsecie, uciskającym jego dopiero co kiełkujące Ja. Zawsze obecny, świetnie przygotowany, zawsze czujny, spięty, skupiony na zadaniu, zawsze gotów do skoku… Trzyletni Jaś z poważnymi niebieskimi oczami.
Kiedy poznałam rodziców chłopca, zrozumiałam, skąd najprawdopodobniej wzięło się jego zachowanie. Także czujni, zasadniczy, napięci, wypowiadający się nienaganną polszczyzną. Idealnie ubrani i odprasowani. Sztywni, perfekcyjni, poprawni, jakby wyjęci z podręcznika savoir vivre'u. Już po pierwszych zajęciach dopytywali, jak Jaś wypadł na tle pozostałych dzieci i czy na pewno był najlepszy. Chcieli również wiedzieć, co mogliby jeszcze zrobić, by doskonalić jego umiejętności.
Moje wzmianki o tym, które piosenki podobają się dzieciom najbardziej, albo jakie zabawy należą do ulubionych w grupie, nie interesowały ich zupełnie. Przyprowadzili tu syna, by jak najszybciej opanował podstawy języka obcego, a nie tracił czas na nic nie wnoszące rozrywki.
Jestem pewna, że nie mieli złych intencji. Najprawdopodobniej sądzili, że dają swojemu dziecku wszystko, co najlepsze. Stąd wysyłanie go na zajęcia angielskiego i rytmiki dwa razy w tygodniu. Stąd tenis, zapasy oraz jazda konna. Stąd stylizowanie go na małego profesora, którym ostatecznie miał w przyszłości zostać. To był ich sposób okazywania uczuć.
Ich postawa sprawiła jednak, że znaczna część życia tego trzyletniego chłopca została zdominowana przez przymus wykazywania się. Udowadniania, że będzie w stanie najszybciej opanować angielskie słówka, że jako początkujący zapaśnik pokona starszych od siebie, że najsprawniej poradzi sobie dosiadając konia, że już na tym etapie życia przyswoi nienaganne maniery i tak dalej. Malec ze wszystkich sił starał się sprostać tym wszystkim oczekiwaniom - syndrom dziecka kochanego za osiągnięcia.
Dziś od czasu do czasu spotykam dorosłych Janów w moim gabinecie. Udręczeni, na skraju wyczerpania, nierzadko w depresji, przychodzą, bo widzą, że obietnica "raju", na który mieli w końcu zasłużyć, okazała się iluzją. Im ciężej pracują, im bardziej się starają i im więcej osiągają, tym wyższe wymagania stawiają sobie w kolejnych krokach. Odpocznę, jak tylko zdam egzamin specjalizacyjny. Zepnę się jeszcze trochę, by obronić doktorat. Zwolnię po kolejnej specjalizacji - wtedy nikt nie zagrozi mojej pozycji. Jeszcze tylko ten kurs, to szkolenie, studia podyplomowe. Popracuję jeszcze kilka lat na dwóch etatach i wtedy spuszczę z tonu.
Ludzie ci mają świadomość, że znaleźli się w czołówce wyścigu. Zauważają, że zostawili innych w tyle. A jednocześnie ze smutkiem konstatują, że to tamci mają czas dla najbliższych, potrafią się zrelaksować i cieszyć najdrobniejszymi sprawami. W pewnym momencie nie da się już zaprzeczać, że satysfakcja z wygranej i radość życia to dwa zupełnie różne doświadczenia.
Dorosły Jan już wie, że szczęście to coś zupełnie innego niż sukces. Czuje, że koszty, jakie ponosi, by utrzymać się na pozycji lidera, są niewspółmierne do tego, co dostaje od życia w zamian. Cierpi, ale nie potrafi zmienić kursu, nie schodzi z drogi nieustającego wykazywania się. Powtarza sobie: "Jeszcze tylko..." i podejmuje kolejne wyzwanie.
Lęk przed utratą miłości okazuje się zbyt silny.
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.