Kreowanie czarnych scenariuszy, przewidywanie katastrof… – kiedyś byłam w tej konkurencji prawdziwą mistrzynią. W każdej niemal sytuacji pytałam: „A co jeśli…?”, a w odpowiedzi moja wyobraźnia kreśliła najkoszmarniejsze wizje. Sądziłam, że w ten sposób przygotuję się na wszelkie zagrożenie. Tymczasem skutek był odwrotny. Jedna negatywna myśl wywoływała kolejną, ta kolejną i kolejną, aż w końcu docierałam do obrazów tak upiornych, że zamiast przeciwdziałać potencjalnym problemom, wpadałam w obezwładniający stupor.
Na marginesie, Wewnętrzny Zastraszacz nie jest moją jedyną neurotyczną skłonnością. Części z nich pozbyłam się zupełnie, m.in. w toku psychoterapii. Jednak z niektórymi musiałam nauczyć się żyć. Zgodnie z dewizą, że „skoro nie można wygnać trupa z szafy, to należy nauczyć go tańczyć”, wiele z moich demonów pląsa dziś do utworów, które im przygrywam. Także dla Zastraszacza mam kilka specjalnych „melodii”. Poniżej opisałam najpowszechniejsze z nich:
1. Odwołanie się do „racjonalnego Ja” – czyli tej części mnie, która ma zdolność do obiektywnego oglądu sytuacji, wyważonych sądów i ocen. Kiedy zaczynam katastrofizować, zadaję „racjonalnemu Ja” dwa pytania: 1) ile spośród wszystkich negatywnych wizji, które stworzyłam w wyobraźni, naprawdę się spełniło?, a także: 2) jak często rzeczywistość okazywała się gorsza od moich założeń? Chcąc odpowiedzieć uczciwie, muszę przyznać, że moje tragiczne scenariusze materializują się niezmiernie rzadko i to w znacznie łagodniejszej wersji, niż pierwotnie przewidywałam. Czy w obliczu tych faktów dalsze zastraszanie siebie ma sens? No właśnie.
2. Przyjęcie tzw. kosmicznej perspektywy – tj. spojrzenie na moje aktualne troski przez pryzmat zwycięstw i porażek, wzlotów i upadków itp. wszystkich mieszkańców ziemi. Kiedy w taki sposób ustawiam perspektywę, szybko dociera do mnie, że w obliczu realnych dramatów, którym musieli stawiać czoła nasi przodkowie, ale też – z jakimi mierzą się współcześni ludzie żyjący w strefach kataklizmów, wojen, skrajnego ubóstwa itp., moje wydumane problemy tracą moc. Czym są moje straszydła w obliczu wieczności? – to retoryczne pytanie pomaga mi przywrócić właściwą miarę rzeczy.
3. Zastosowanie się do rady Pani Krysi – mojej dawnej sąsiadki, niepoprawnej optymistki, która na Zastraszacza reagowała następującymi słowami: „Jak już pojawi się problem, to trzeba będzie się z nim zmierzyć (czyli: stanąć na głowie, poszukać rozwiązań itp.), ale dopóki nie istnieje, zadręczanie się nie ma najmniejszego sensu”. Trudno nie zgodzić się z praktycznością takiego sposobu myślenia. Pani Krysiu: chapeau bas!
4. Skorzystanie z metody Scarlett O’Hary – bohaterki „Przeminęło z wiatrem”, która na większość przeciwności losu reagowała słowami: „Pomyślę o tym jutro”. Wypowiedzenie tego zaklęcia nie powodowało oczywiście, że problem całkowicie znikał (choć i takie niespodzianki zsyłał Scarlett los). Jednak spojrzenie na trudność w świetle nowego dnia przynosiło znacznie więcej sensownych rozwiązań, niż bezowocne deliberowanie o zmroku czy – nie daj Boże! – zadręczanie się przez całą noc.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że choć sama metodę Scarlett stosuję z coraz większym powodzeniem, to zdecydowanie odradzam ją osobom, które mają skłonność do tzw. unikowego reagowania na stres czy prokrastynacji. Jeśli jednak nie należycie do tej grupy, zachęcam Was do sprawdzenia, jak działa: „Pomyślę o tym jutro”. Mnie ta wypowiedź znacznie uspokaja i pozwala się wyspać. A dzięki temu – następnego ranka – spoglądam na troski z większym optymizmem.
5. Przekierowanie uwagi na to, co mam – tj. na ważne relacje, zamiłowania, talenty, czas, zdrowie, plany i marzenia... Przypominam sobie o nich zawsze wtedy, gdy zaczynam dręczyć się tym, czego mi może zabraknąć. Pisząc te słowa, po raz kolejny uzmysławiam sobie, jak niedorzeczne jest rozmyślanie o potencjalnych stratach. „Jeśli koncentrujesz się na tym, czego nie masz, nigdy nie będziesz do końca szczęśliwy” – mawiała Oprah Winfrey. I miała rację. Ludzkie życie to seria nieuniknionych strat: przemijanie, choroby, śmierć bliskich osób, a wreszcie własna śmierć... Jeśli nastawimy nasz aparat percepcyjny na wychwytywanie tylko tego, czego nam może zabraknąć – zgubimy z oczu to, co mamy i czym możemy się w danej chwili cieszyć. Na mierzenie się ze stratami przyjdzie jeszcze czas. Nie ma sensu tego przyspieszać.
6. Wrócenie pamięcią do rozmaitych sytuacji trudnych, z którymi kiedyś sobie poradziłam – ze szczególnym uwzględnieniem moich własnych zasobów (poznawczych, emocjonalnych, społecznych, twórczych itp.), dzięki którym wiele razy byłam w stanie wyjść z opresji. Sporządzenie w głowie (a nawet na kartce i trzymanie jej w pobliżu) listy moich możliwości i zdolności uświadamia mi, że nie jestem w obliczu potencjalnych życiowych wyzwań bezradna. A wniosek z tego jest jeden: poradziłam sobie z przeszłością, więc poradzę sobie z przyszłością i… patrz punkt 3 :)
7. Uświadomienie sobie, że każde życiowe wyzwanie, niedogodność czy przeszkoda – w ostatecznym rozrachunku – uczyły mnie i rozwijały. Dzięki takiemu postawieniu sprawy łatwiej mi ufać, że nawet jeśli to, czym się w tej chwili straszę, dojdzie do skutku, to będę miała szansę rozwinąć się, wzbogacić, a nawet – ożywić (wyrwać się z komfortowej rutyny, która choć daje poczucie bezpieczeństwa, nie przynosi niczego inspirującego).
8. Pamiętanie o tym, że nie jestem w życiu sama – czyli, że Zosia-Samosia, którą byłam przez wiele lat, może sięgać po wsparcie. Kiedyś rzadko prosiłam o pomoc. Dziś coraz lepiej mi to wychodzi. Tłumaczę sobie, że skoro sama chętnie wspieram innych w potrzebie, to inni ludzie (a przynajmniej część z nich) też z będą na to gotowi; tym bardziej, że nie nadużywam ich szczodrości. Najczęściej już sama myśl o tym, że są w moim życiu osoby, na które mogę liczyć, na tyle mnie uspokaja, że jestem w stanie poradzić sobie sama. A to z kolei pomaga mi odegnać mojego Zastraszacza. Przynajmniej na jakiś czas ;)
9. Podjęcie dowolnej konstruktywnej aktywności w miejsce straszenia się – może to być np. pisanie bloga, robienie zdjęć, malowanie (ścian), ale też: układanie ubrań w szafie czy mycie okien (ta czynność bardzo dobrze mi robi!), jazda na rowerze, spacer czy świadome oddychanie. Zasada, że „zamiast myśleć o tym, na co nie mamy wpływu, lepiej skupić się na tym, co możemy stworzyć” w moim wypadku ZAWSZE się sprawdza. Niekoniecznie w 100%, ale szacuję, że 60-70% skuteczności mam zagwarantowane. A to już naprawdę coś! Tak więc zajęcie się czymś konstruktywnym sprawia, iż nie dość, że przestaję myśleć o potencjalnych problemach, to jeszcze mam dodatkowy bonus w postaci posprzątanego na błysk mieszkania, napisanego tekstu itp. Fajnie :)
10. Zaopiekowanie się Wewnętrznym Dzieckiem – o czym pisałam szerzej w jednym z moich wcześniejszych blogowych postów.
11. Odpuszczenie – czyli rezygnacja z pomysłu, by przegnać Zastraszacza natychmiast. Czasem bowiem żadna z wymienionych wyżej metod nie skutkuje. I wtedy zamiast walczyć z nieprzyjemnym strumieniem myśli, pozwalam sobie w pełni go doświadczyć. Nie opieram się i nie buntuję, ale akceptuję swoją aktualną wewnętrzną rzeczywistość. Nie po to, by nurzać się w niej bez końca, ale po to, by odpocząć od walki i dzięki temu nabrać sił do ponownego zmierzenia się z demonem.
Tak oto, w największym skrócie, wyglądają główne metody, którymi się posiłkuję, gdy Wewnętrzny Zastraszacz zaczyna panoszyć się w mojej głowie. Jak widzicie, choć nie udało mi się do końca wyeliminować upiora, to przekonuję się, że im częściej i im wytrwalej próbuję go poskramiać, tym lepsze osiągam rezultaty. Na tym właśnie polega praca nad zmianą negatywnych nawyków myślowych: trening czyni mistrza. Dlatego i Was zachęcam do wzięcia się za bary z Waszymi Wewnętrznymi Zastraszaczami, Zamartwiaczami, Krytykantami i innymi demonami. Być może (podobnie jak ja) nie wyrzucicie ich ze swojego życia na stałe, ale – działając konsekwentnie i z uporem – na pewno nauczycie je tańczyć :)
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.