Bardzo lubię wyszukiwać optymistyczne, budzące nadzieję sentencje i dzielić się nimi na Facebooku. Większość osób reaguje pozytywnie. Piszą, że cytaty są inspirujące, że dodają energii i zachęcają do działania. Raz na jakiś czas trafia się jednak ktoś, kto dowodzi, że choć cytaty są piękne, to przegrywają w konfrontacji z życiem, które jest o wiele bardziej złożone i trudne. Tego rodzaju krytyka przyjmuje najczęściej formę pytań zaczynających się od słów: „A co jeśli…?”.
Przykładowo, kilka dni temu na moim profilu zamieściłam przesłanie: „Jeśli plan A nie wypalił, pamiętaj, że masz jeszcze 31 liter”. Prosta, dodająca otuchy myśl, która pokazuje, że jedna nieudana próba nie jest końcem świata. Nie trzeba było długo czekać, by ktoś zadał pytanie: „A co jeśli zabraknie już liter?”.
Część osób reaguje tak dla przyjemności płynącej z tropienia wyjątków. „A co jeśli…” jest dla nich rodzajem zabawy, łamigłówki do rozwiązania. Inni ludzie to systematyczni pedanci, którzy – dla porządku – potrzebują wyliczyć wszystkie możliwe warianty zdarzeń. Jeszcze innym przyświeca potrzeba rywalizacji z autorytetem – lubią mieć poczucie, że prześcignęli autora cytatu punktując luki w jego rozumowaniu i dowodząc, że nie przewidział wszystkich alternatyw. Jeszcze inni próbują w ten sposób zaznaczyć swoją obecność, zaprezentować siebie, wyróżnić z tła. Motywów stawiania pytań „a co jeśli…?” jest na pewno jeszcze więcej.
Mnie najbardziej poruszają osoby, dla których „a co jeśli…?” jest częścią ich katastroficznego stylu myślenia o sobie, świecie i o innych ludziach. One nie rozwiązują łamigłówek, nie droczą się i z nikim nie rywalizują. Nie kieruje nimi potrzeba porządkowania rzeczywistości ani tymczasowy przypływ pesymistycznego nastroju. W ich wypadku „a co jeśli…?” jest częścią większej całości – soczewki przez którą obserwują świat. Patrzą na słońce i widzą nadciągający deszcz. Patrzą na deszcz i widzą niszczycielską błyskawicę. Patrzą na życiowego partnera i widzą potencjalną zdradę. Patrzą na siebie w lustrze i widzą nadchodzącą chorobę i śmierć. Nie jest istotne to, że w tej chwili jest dobrze. W żadnym wypadku nie należy się z tego cieszyć. Radość osłabia czujność, a przecież szczęście to stan ulotny. No bo „co jeśli…?”
W życiu osoby zamartwiającej się na zapas nie ma miejsca na relaks i wytchnienie, na kontemplowanie chwili, cieszenie się „tu i teraz". Jej umysł bez przerwy pracuje na najwyższych obrotach generując potencjalne problemy. Następnie zadręcza się poszukiwaniem rozwiązań i oczywiście kolejnymi pytaniami „a co jeśli…?”. „A co jeśli nie będę miał narzędzi, by poradzić sobie z sytuacją?”, „a co jeśli nie wziąłem pod uwagę wszystkich okoliczności?” i tak dalej, i tak dalej.
Jeden ze znajomych powiedział mi kiedyś, że taki styl myślenia pomaga mu przygotować się na każdą ewentualność. Ponieważ spodziewa się najgorszego, w rzeczywistości może być już tylko lepiej. To prawda, że oczekując za każdym razem katastrofy, człowiek ten unika rozczarowań. Jednak cena, którą płaci za ten rodzaj „psychologicznego ubezpieczenia na przyszłość”, to nieustające napięcie i stres spowodowany wizjami kolejnych dramatów. Umęczony jest nie tylko on sam, ale i jego bliscy skazani na wysłuchiwanie wszystkich negatywistycznych wizji. Czarnowidztwo zatacza coraz szersze kręgi wysysając z ludzi pozytywną energię.
Zastanawiając się, jak pomóc tym, którzy zamartwiają się na zapas, przypomniałam sobie jedną z moich klientek. Kobieta odkryła w trakcie terapii, że jej dotychczasowa egzystencja była sprzeczna z jej prawdziwymi pragnieniami. Postanowiła więc zmienić kurs i zacząć żyć w zgodzie z samą sobą. Na jednej z ostatnich sesji wpadła w panikę, a w konsekwencji w karuzelę pytań „a co jeśli…?”. Niczym karabin maszynowy wyrzucała z siebie katastroficzne wizje mogących ją dopaść problemów. Kiedy po raz trzeci zadała mi pytanie „a co jeśli mi się nie uda?”, postanowiłam zacząć działać. Spojrzałam jej prosto w oczy i odpowiedziałam mrożącym krew w żyłach głosem: „A co jeśli Ci się uda? Czy jesteś przygotowana się na taką ewentualność?”. Najpierw długo patrzyła na mnie w osłupieniu, a potem zaczęła się śmiać. Głośno i radośnie.
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.