10 kwietnia 2010 roku. Zegar wybija ósmą rano. Witamy z koleżanką lekarzy, dla których za chwilę przeprowadzimy warsztaty psychologiczne. Są one częścią ogólnopolskiej konferencji poświęconej walce z mukowiscydozą. Tematem naszych zajęć jest kontakt z umierającym pacjentem i jego rodziną. Mimo że przygotowywałyśmy się do szkolenia dużo wcześniej, przez większą część nocy zastanawiamy się, dyskutujemy, kilkakrotnie modyfikujemy program. Przypuszczamy, że jutro czeka nas trudny dzień. Jeszcze nie wiemy, że będzie o wiele trudniejszy niż w tej chwili zakładamy.
Grupa okazuje się wrażliwa, refleksyjna i otwarta. Wspólnie poszukujemy odpowiedzi na zasadnicze z perspektywy celu szkolenia pytania. Jak towarzyszyć człowiekowi w nieuleczalnej chorobie? Czy rozmawiać z nim wprost, czy też do samego końca utrzymywać w niewiedzy? Jak radzić sobie z własnymi emocjami? Odciąć się od nich? Odwrócić uwagę i skupić na działaniu, obowiązkach w pracy, sprawach czekających za szpitalnymi murami? Czy jednak lepiej się zaangażować? Być przy pacjencie i jego rodzinie? Dzielić z nimi strach, cierpienie, bezsilność, wściekłość, rozpacz i niewyobrażalny ból?
Hałas otwieranych z impetem drzwi przerywa nam rozmowę. Do sali wpada przewodniczący konferencji. Przeprasza za zakłócenie pracy, jednak właśnie otrzymał informację, że nad Smoleńskiem rozbił się polski samolot. Dodaje, że najprawdopodobniej większość pasażerów zginęła, po czym szybko wychodzi. Zapada cisza. Przerywa ją psycholog, który prowadził zajęcia w pomieszczeniu obok, a który nagle pojawia się w drzwiach. Ogłasza, że „w tej sytuacji to oczywiste, że szkolenie musi się zakończyć”. Jego słowa wyrywają mnie z odrętwienia. Kurtuazyjnie dziękuję za udzieloną wskazówkę, po czym oświadczam, że decyzję w sprawie ewentualnego zakończenia zajęć podejmiemy wspólnie z grupą. Zdezorientowany psycholog wycofuje się. My zaś z koleżanką pytamy każdego z uczestników, jak się czuje i czego w tej sytuacji potrzebuje; także w odniesieniu do naszych warsztatów.
Wszyscy chcą się wypowiedzieć. Kilka osób potrzebuje pójść do kościoła, by tam pomodlić się za zmarłych. Przepraszają, że nie będą uczestniczyć w szkoleniu, jeśli miałoby toczyć się dalej. Nie zatrzymujemy ich. Każdy ma przecież prawo do własnego sposobu przeżywania żałoby. Pozostali wyrażają chęć kontynuowania zajęć. Szybko konsultujemy się z koleżanką, na ile każda z nas jest gotowa do dalszej pracy. Decyzja zapada jednomyślnie. Zostajemy z grupą.
Z minuty na minutę szkoleniowy warsztat zmienia się w intymne spotkanie. Siedząc w niewielkim kręgu rozmawiamy o śmierci i umieraniu. Ale także o życiu, jego skończoności, kruchości, nieprzewidywalności. Jestem głęboko poruszona osobistymi historiami, którymi dzieli się każdy z lekarzy. O rozpaczy po śmierci pacjenta - maturzysty, którego leczyło się niemal od urodzenia. O nadziei na przeszczep płuc dla dwudziestokilkuletniej kobiety i jej stopniowej utracie. O oczekiwaniu na cud, mimo świadomości, że w medycynie to bardzo rzadko spotykany przywilej. O złości na niesprawiedliwość świata, na własną bezradność, na niemoc. I wiele, wiele innych.
W nocy z 9 na 10 kwietnia 2010 roku zastanawiałam się, czy będziemy w stanie przeprowadzić kompetentne zajęcia na temat kontaktu z umierającym pacjentem i jego rodziną. Dzień później, w trakcie drogi powrotnej do Wrocławia, miałam poczucie, że - mimo tragicznych okoliczności - każda z uczestniczących w spotkaniu osób wiele z niego wyniosła. Dla mnie było to jedno z najważniejszych szkoleń w życiu.
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.