Kiedy w 2007 roku po kilkunastu latach życia w Wielkopolsce zamieszkałam we Wrocławiu, czułam się przygnębiona i samotna.
Okropnie tęskniłam za moimi poznańskimi przyjaciółmi, za kolegami z Instytutu Psychologii i tamtejszymi studentami. Brakowało mi popołudniowych spotkań ze współpracownikami z ośrodka "Kontakt", który kilka lat wcześniej razem stworzyliśmy. Brakowało mi poznańskiej gwary (tej!), a także ulubionych pyr z gzikiem serwowanych w knajpce „Pod koziołkami”. I - by uwzględnić absolutne minimum – tęskniłam także za: jazdą „pestką”, spacerami po Starym Rynku, Parku Sołackim i Cytadeli, zakupami na Rynku Jeżyckim, piwem w „Za kulisami”, latte w „Cafe Głos", seansami w kinie Malta, spektaklami w Teatrze Nowym, ale też „moim” (tak, moim!) pogotowiem krawieckim na starówce, „moją” pasmanterią Nad Wierzbakiem i „moim” oddziałem banku na ulicy Sokoła. Poznań był wtedy tak swojski, ciepły i serdeczny, że opuszczając go czułam się, jakby mi wyrywano serce.
Co ja najlepszego zrobiłam?! – rozpaczałam stawiając pierwsze kroki na „obczyźnie”. Poza przepięknym rynkiem, Ostrowem Tumskim i Halą Stulecia inne części Wrocławia były w tamtym czasie brudne i zaniedbane. W wielu miejscach trwały remonty: m.in. naprawiano Grota Roweckiego, Krakowską, Zwycięską, rozbudowywano Plac Grunwaldzki, planowano przebudowę głównego dworca kolejowego, by wymienić zaledwie niewielką część prac z tamtego okresu. Natężenie robót w połączeniu z brakiem obwodnicy generowało gigantyczne korki, w których codziennie przebijałam się przez miasto. „Siostra, nie przejmuj się. Nie jesteś odosobniona w swoim sposobie postrzegania Wrocka” – pocieszył mnie brat, wówczas student Politechniki Wrocławskiej. – „Zgadnij, co zwyciężyło w plebiscycie na symbol Wrocławia zorganizowany wśród tutejszych studentów?” – zapytał. „No nie wiem, oświeć mnie” – wymamrotałam bez entuzjazmu. „Psia kupa!” – odpowiedział zgodnie z prawdą. Zważywszy na ilość śmieci walających się wówczas po wrocławskich po chodnikach, werdykt tutejszych żaków w ogóle mnie nie zdziwił. Jeśli do tego wszystkiego dodać jesienną pluchę (bo przyjechałam do Wrocławia w październiku) i dojmujące poczucie osamotnienia, to chyba nie muszę dłużej wyjaśniać, dlaczego początkowo nie czułam się w "mieście spotkań" szczęśliwa.
Na szczęście pewnego dnia trafiłam na ogłoszenie o lokalu do wynajęcia w starej poniemieckiej willi na ulicy Wiosennej. Nie zastanawiając się ani chwili sięgnęłam po telefon i jeszcze tego samego dnia podpisałam umowę najmu. „Hobbitowo” (bo tak początkowo nazywałam willę na Wiosennej – kojarzyła mi się z domkiem Hobbita) bardzo przypadło mi do gustu. Otoczone ogrodem i w bliskim sąsiedztwie Parku Południowego z kameralnymi, przytulnymi wnętrzami umacniało we mnie poczucie bezpieczeństwa i komfortu. „To miejsce z pozytywną energią” – cieszyłam się (pierwszy raz w tamtym okresie). Przepełniona nadzieją, że we Wrocławiu może być mi dobrze, zaczęłam urządzać swój nowy gabinet. Na klientów nie czekałam długo. Wielu Dolnoślązaków obdarzyło mnie zaufaniem wybierając mnie spośród innych, znanych na tutejszym rynku psychoterapeutów. Dziś, kiedy spoglądam wstecz, na 7 lat mojej bytności na Wiosennej, to przed oczami stają mi setki godzin rozmów o sprawach ważnych i mniej ważnych, kilka kilogramów chusteczek higienicznych zużytych do ocierania łez, wiele wzruszeń i serdecznych uścisków, wspólnego płaczu i chichrania się. Towarzysząc moim klientom w ich rozwoju, także i ja rozwijałam się jako psychoterapeutka, coraz mocniej i pewniej stając na własnych nogach. Jestem przekonana, że gdyby nie Ci, którzy mi przez te lata ufali, nie byłabym dziś tu, gdzie jestem: i jako terapeuta, i jako człowiek.
Od 1 października mój nowy gabinet mieści się na ulicy Modlińskiej. Zmiana ta napawa mnie delikatnym smutkiem i wzruszeniem, ale jednocześnie ciekawością i nadzieją na przyszłość. Mówiąc ulicy Wiosennej „do widzenia”, zachowuje ją w pamięci jako pierwszy jasny punkt na mapie „mojego Wrocławia”.
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.