Gdy zadaję sobie pytanie, czy na przestrzeni lat zmieniłam się jako psychoterapeuta, odpowiadam: tak i to bardzo.
Dawniej:
kierowałam się w stronę koncepcji, które pozwalały mi szybko i w miarę pewnie osadzić proces terapii w wyrazistych ramach poznawczych. Przykładowo chętnie sięgałam do ujęć psychoanalitycznych, w myśl których charakter człowieka kształtuje się w najwcześniejszych latach życia i jest uwarunkowany jakością jego relacji z rodzicami. Już w trakcie pierwszego spotkania z klientem w jego słowach i sposobie bycia poszukiwałam symptomów, które pozwoliłyby mi stwierdzić, jaką strukturę charakteru posiada. Później tak prowadziłam kolejne sesje, by rozpoznać, w jaki sposób dzieciństwo klienta, a w szczególności doznane w tym okresie urazy, wpływają na jego obecne życie i przyczyniają do powstania doświadczanych problemów. W pracy starałam się jak najlepiej realizować wytyczne, które otrzymałam od jednej z moich pierwszych nauczycielek psychoterapii Gestalt: „Wszystko, co najważniejsze, sprowadza się do relacji z obiektem. Twoim zadaniem jest to rozpoznać, a następnie przepracować w terapii”. Na szczęście, kiedy klient nie zgadzał się z moimi interpretacjami, nie naciskałam, uznając jego racje. Przyznaję jednak, że nie raz zdarzało mi się pomyśleć: „On jest w oporze, potrzebuje więcej czasu na wgląd”.
Moje najdłuższe, bo trwające kilka lat, szkolenie w psychoterapii było prowadzone w podobnej konwencji. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że szkoła psychoterapeutów, którą wybrałam ze względu na humanizm w nazwie, kształtowała nas – uczniów bardziej na przedstawicieli współczesnej psychoanalizy niż na osoby, które mogłabym nazwać Gestaltystami. I choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, do chwili poznania Lindy Osbourne, Petera Schulthessa i Jacka Panstera nie byłam w stanie powiedzieć, na czym polega psychoterapia Gestalt w czystej, nieskażonej redukcjonizmem postaci. Do dziś mam w pamięci zajęcia, podczas których każdy z nas – przyszłych terapeutów miał określić, czy jest bardziej schizoidalny, oralny, a może raczej histrioniczny. Nie zapomnę także bardzo precyzyjnych diagnoz, które stawiali moim klientom superwizorzy, czy wytycznych odnoszących się do tego, jak mam dalej prowadzić terapię. Miejsca na polemikę było niewiele. Po pierwsze, to przecież superwizor wiedział najlepiej, co dolega moim klientom (trudno uwierzyć, ale przez długi czas byłam o tym przekonana!). Po drugie, to od superwizora, a dokładnie od jego rekomendacji, zależało moje być albo nie być w zawodzie. Kto w tak zorganizowanym systemie odważyłby się na niesubordynację?
Dzisiaj:
to ciekawe, bo dopiero w trakcie pisania tego tekstu uświadamiam sobie, że od dawna nie pomyślałam o żadnym z moich klientów w kategoriach charakterologicznych. Owszem wiem, co szkoły psychoanalityczne twierdzą na temat rozwoju osobowości, jednak ich sztywne założenia nie są mi dzisiaj potrzebne. Powiem więcej, ja ich w tej chwili nie tylko nie potrzebuję, ale dochodzę do wniosku, że nadmierne do nich przywiązanie ograniczałoby mi pole widzenia i ujemnie odbijało na relacji, którą buduję z klientem. W poczuciu radosnego zadziwienia odkrywam dziś, jak znacząca dokonała się we mnie na przestrzeni lat przemiana w sposobie myślenia o człowieku. Istota ludzka - w sposób całkowicie mimowolny, niezamierzony - przeszła w moim umyśle transformację. Zamiast stanu stałego i jednoznacznie określonego zaczęła być płynnym procesem. Jestem przekonana - a pewność mam dzięki ufności, jaką pokładam dziś w moich spostrzeżeniach, uczuciach i doświadczeniach - że człowiek nie tyle "jest", ile "bywa". Zatem: bywa sztywny, ale i spontaniczny; intelektualny, ale też emocjonalny; otwarty, ale również zamknięty; spokojny i pobudzony; chory i zdrowy; kreatywny i wtórny. I tak dalej, i tak dalej... Zamykanie jednostki w sztywnych schematach spostrzeżeniowych byłoby z mojej strony uprzedmiotawiającym redukcjonizmem, którego się dzisiaj wystrzegam.
Zastanawiając się nad tym, co się we mnie przez te wszystkie lata pracy zmieniło, widzę także wyraźnie, że moja niewiedza i niekompetencja przejawiające się w niemożności natychmiastowego uchwycenia istoty rzeczy przestały być zagrażające. Zamiast poszukiwać natychmiastowych diagnoz, podczas sesji zostawiam klientowi i sobie czas na to, aż ze strumienia rozmaitych wrażeń wyłoni się figura / postać/ struktura. I – co jest jednym z moich najważniejszych odkryć – ona prędzej czy później się pojawia! A ponieważ nie jest nadana odgórnie, lecz kształtuje się w tym, co nazwałabym „procesem oddolnym”, kiedy już się wyłoni, jest wyrazista i - co najważniejsze - bliska osobistym doświadczeniom tak klienta, jak i moim. Jest sprzymierzeńcem w naszej wspólnej podróży, a nie wyzwalającym opór ciałem obcym.
Przed chwilą przywołałam pojęcie oporu w terapii. Od kiedy stałam się bardziej empatyczna i otwarta na to, co się może wydarzyć, i odkąd staram się nie narzucać klientowi mojego sposobu rozumienia świata, niemal zupełnie zapomniałam o oporze. Powiem więcej, uważam że opór pojawia się zawsze wtedy, kiedy próbuję coś przyspieszyć lub ominąć, albo gdy nieświadomie neguję doświadczenie drugiej osoby. Dzisiaj widzę wyraźnie, że opór jest zjawiskiem dobrym. W tym sensie, że chroni klienta przed moimi błędami. Nie walczę już z oporem, nie szukam strategii "przechytrzenia" go, ale przeciwnie - chylę czoło przed zdolnościami człowieka do samoobrony przed tym, co zagrażające, destrukcyjne i złe. I bardzo się cieszę, że zarówno klient, jak i ja mamy w oporze sprzymierzeńca, który podpowiada nam, w jakich kierunkach i w jakim tempie podążać, by nie zgubić tego, co ważne.
Jednym z najtrudniejszych, a zarazem najbardziej trafnych kroków na mojej drodze w zawodzie psychoterapeuty była decyzja, którą podjęłam w połowie ubiegłego roku. Dotyczyła ona zakończenia superwizji w jednym z najpopularniejszych ośrodków szkolących psychoterapeutów w Polsce. Po długim okresie wmawiania sobie, że jeszcze nie dość dobrze potrafię, że nie dość dokładnie wiem, że nie mam racji, odważyłam się zrezygnować ze spotkań, które pogłębiały we mnie poczucie niekompetencji i zależność od instytucji. Zamiast tego postanowiłam otworzyć się na nowe doświadczenia i poszukać innych niż dotąd superwizorów praktykujących w podejściu humanistyczno-egzystencjalnym. To zaowocowało spotkaniem z niezrzeszonym w żadnej ze szkół psychoterapii Januszem Bachmińskim. Dzisiaj widzę, jak znaczący był to dla mnie moment i jak wiele zyskałam podejmując ryzyko "przecięcia instytucjonalnej pępowiny". Dzięki współpracy z Januszem i jego postawie empatycznego zrozumienia coraz wyraźniej słyszę samą siebie. Docieram nie tylko do własnych ograniczeń, ale także, a może przede wszystkim, do możliwości i zasobów. To, co jest dla mnie bezcenne, to poczucie, że w relacji z superwizorem jestem podmiotem i partnerem dialogu, nie zaś nieporadnym uczniem, w którego działaniach należy wprowadzać korekty, kształtując na wzór i podobieństwo niedoścignionego wzorca. Zaufanie, jakim obdarzył mnie mój obecny superwizor, zaowocowało wzrostem samodzielności i odkryciem nieznanych mi wcześniej pokładów twórczości, do których teraz sięgam w pracy i w życiu.
"Jeśli się spotkamy - to wspaniale, jeśli nie - to trudno..." - dziś już wiem, że nie z każdym psychoterapeutą i nie z każdą szkołą psychoterapii jest mi po drodze. Z całą pewnością nie każdemu jest po drodze ze mną. Trudno. Nie zmienia to faktu, że czuję się psychoterapeutą humanistyczno-egzystencjalnym, a także identyfikuję z wieloma założeniami podejścia Gestalt.
***
Gdybym miała doradzać osobom, które obecnie stawiają pierwsze kroki w zawodzie psychoterapeuty, powiedziałabym: "Ufajcie sobie. Ufajcie temu, co w każdej chwili czujecie i czego doświadczacie. Bądźcie otwarci na to, co oferują Wam nauczyciele psychoterapii, i odważnie sięgajcie po ich wiedzę i doświadczenie. Lecz jednocześnie strzeżcie się ortodoksji i z dużą ostrożnością traktujcie ludzi, którzy kreują się na nieomylnych guru. Świat jest zbyt złożony w swej różnorodności, by ktokolwiek był w stanie bezbłędnie go opisać. I całe szczęście."
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.