Rok 2005. W upalne sierpniowe popołudnie pędzę autem do Wrocławia. Tuż za miastem zatrzymuje mnie autostopowicz. Szeroki uśmiech, błyszczące oczy, przewieszona przez ramię gitara. Po kilku minutach rozmowy wiem, że zabranie go było bardzo dobrą decyzją. Chłopak jedzie na festiwal Jurka Owsiaka; kolejny raz. Z ożywieniem opowiada mi o imprezie. Mówi, że to niezwykłe przeżycie „ładuje go na cały rok”. Opowieść jest tak wciągająca, że z żalem zatrzymuję samochód przed granicami miasta. „Musi Pani koniecznie przyjechać na festiwal!” – chłopak woła na pożegnanie. „Obiecuję, że to rozważę!” – macham do niego i jednocześnie dodaję w myślach: „Jaka szkoda, że nie mam już siedemnastu lat. Dziś jestem na to za stara”. I tak zamknęłam temat Woodstocku...
… do sierpnia 2017!
Ruszamy we troje. Na miejscu mamy dołączyć do większej grupy – przyjaciół Kena, Anglika, pod którego okiem raz w tygodniu raz w tygodniu szlifuję angielski. Już w aucie wprowadzamy się w klimat festiwalu. Zaczynamy od Hendrixa, potem na tapetę wchodzi Pearl Jam, następnie ACDC, a wreszcie Iron Maiden. Nie oszczędzamy gardeł. „666 the number of the beasts!” – drzemy się wniebogłosy. Po drodze mijamy inne, równie wesołe, samochody. Nie mamy wątpliwości, że to nadciągający nad Odrę Woodstockowicze. Machamy do siebie porozumiewawczo. My – drużyna Owsiaka! :)
Na miejscu otaczają nas kolorowe tłumy. Ludzie w obitymi ćwiekami ramoneskach, glanach, dresach, w stroju żyrafy, słonia czy japońskiego samuraja. Łysi i długowłosy. Wytatuowani od stóp do głów. Ze zdziwieniem odkrywam, że ci w sutannach nie są przebierańcami, ale autentycznymi księżmi, którzy także przyjechali na festiwal. Ja w stroju à la Janis Joplin wpisuję się w „subkulturę” hippisów :) Przy bramie głównej spotykamy Kena z Adamem, którzy wprowadzają nas do strefy motocyklowej (tam mamy spać). Pierwszy raz w życiu widzę na raz aż tyle niezwykłych maszyn. Choppery, ścigacze… Buell XB12S, Honda CBX100, Yamaha V-Max, BMW R32, Triumph Bonneville, Honda Super Cub, Java, Junak, WSK i oczywiście Harleye, Harleye, Harleye… Dostają oczopląsu. I na widok motocykli, i na widok okutanych w skóry właścicieli maszyn ;)
Docieramy do miejsca, gdzie Ken rozbił namioty. Tam czekają na nas pozostali. Puszką piwa wznosimy powitalny toast (na terenie Kostrzyna i całego festiwalowego miasteczka obowiązuje zakaz sprzedaży mocnych alkoholi) i umawiamy na wieczorny koncert. Trudno obliczyć średnią wieku w naszej grupie. Najstarszy jest Ken (60), najmłodsza Nikola (8). Reszta mieści się w przedziale 25-45. Podobnie kształtuje się wiek całej woodstockowej społeczności. Z jednej strony młodzi rodzice z niemowlętami na rękach. Z drugiej – stara gwardia pamiętająca czasy pierwszych festiwali w Jarocinie.
To, co mnie uderza (poza dudniącą ze wszystkich stron muzyką), to nastawienie ludzi wobec siebie. Wszyscy, bez względu na wiek, są ze sobą na Ty. Każdy, kogo mijam, uśmiecha się, zagaduje, przybija piątkę czy robi pamiątkowe selfie. Nikt nikogo nie atakuje, nikt nie żywi urazy. Kogokolwiek pytam o drogę, zatrzymuje się i odpowiada życzliwie. Wiele osób spontanicznie inicjuje kontakt. „Czy to, co jesz, jest dobre? Mogę spróbować?” – pyta mnie chłopak, który spokojnie mógłby być moim synem. „Mnie smakuje. – odpowiadam wesoło. I zapraszam – Śmiało, częstuj się!”. „Dzięki!” – wyjmuje mi z ręki widelec i z pełnymi ustami stwierdza, że potrawa jest bardzo smaczna. Przy okazji ucinamy sobie pogawędkę o muzyce. Wiek, płeć, światopogląd, wyznanie – wszystko to pozostaje w tle. Liczy się tylko to, że jesteśmy razem i cieszymy się klimatem tego miejsca. Jestem oczarowana.
Wieczorem przychodzimy pod dużą scenę. A tam Jurek Owsiak właśnie zapowiada występ Michała Urbaniaka. Nigdy słyszałam go na żywo. Czy sprawdzi się w takim otoczeniu? Czy przekona do siebie fanów ostrego rockowego brzmienia? Bez trudu! Koncert Urbanatora to dawka fantastycznej jazzowo-rockowo-funkowej energii. Nogi same się rwą do tańca. Skaczemy coraz wyżej i wyżej, klaszcząc i wtórując muzykom. Jest moc. Nagle zaczyna padać deszcz. I to jaki deszcz! Urwanie chmury! Ale muzyka jest tak znakomita, a atmosfera tak gorąca, że nikt nie zamierza się ewakuować. Ktoś rozciąga nad naszymi głowami wielką foliową płachtę. Tańczę w kilkusetosobowym roześmianym tłumie. W pewnym momencie folia nie wytrzymuje pod naporem wody. Zaczyna przeciekać, co nikomu absolutnie nie przeszkadza. Jestem przemoczona od stóp do głów? A jakie to ma w tej chwili znaczenie? Wbiegam spod płachty. Unoszę w górę ręce. Kieruję twarz w stronę usianego błyskawicami nieba. Czuję jak stróżki deszczu płyną po mojej skórze, czuję wiatr wirujący między moimi włosami, czuję jak serce bije mi coraz mocniej w rytm jazzujących bębnów… Czuję że żyję!!!
Kolejne dni to głównie strefa ASP, czyli Akademii Sztuk Przepięknych. Po śniadaniu biegnę do głównego namiotu, by usadowić się tuż pod sceną i móc posłuchać rozmów z zaproszonymi gośćmi. Na wyciągnięcie ręki mam Adama Bodnara, Roberta Biedronia, Macieja Orłosia i wiele innych – znanych mi dotąd tylko z mediów – osób. Piotr Kraśko w roli prowadzącego przechodzi samego siebie. Jest jeszcze bardziej błyskotliwy, odważny i twórczy niż na co dzień w radiu czy telewizji. Zadaje gościom inspirujące pytania, a jednocześnie – sam się otwiera i dzieli tak bardzo osobistymi przeżyciami, że jego rozmówcy ujawniają znacznie więcej, niż w setkach wywiadów, których udzielili w całym swoim życiu. Po raz kolejny przekonuję się, że to pytający stwarza rozmówcę. Panie Piotrze, jestem Panem zauroczona!
Po zakończeniu spotkań w pawilonie głównym chodzę na warsztaty tematyczne organizowane w mniejszych, rozstawionych w pobliżu, namiotach. Najczęściej trafiam do stoiska Amnesty International, która m.in. przygotowała warsztaty antydyskryminacyjne, sfingowaną rozprawę sądową czy szkolenie na temat prawnych aspektów intenertowego hejtu. Słucham, pytam, dyskutuję. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek w tak krótkim czasie przyswoiła aż tyle wiadomości. Po każdym warsztacie w jeszcze długo – już w mniejszych grupkach – dzielimy się wrażeniami. Ale też wymieniamy się kontaktami i umawiamy na spotkanie za rok. Liczba osób, które mam okazję poznać, wielokrotnie przewyższa liczbę ludzi, których spotkałam w ciągu ostatnich kilku lat! Tak właśnie działa magia tego miejsca. Magia Woodstocku.
A wieczorem znowu koncerty, piwko z motocyklistami, polowy prysznic pod lodowatą wodą i kolacja. Ale też… shopping, który funduję sobie z lubością. Przez kilka godzin buszuję po straganach z rękodziełem, biżuterią artystyczną, indyjskimi chustami i hippisowskimi ciuchami. Tyle tu kolorowych wspaniałości! Aż w głowie się kręci! Na camping wracam z przecudnymi sindbadkami w moich ulubionych niebiesko-turkusowych odcieniach, dwoma przepięknymi ręcznie malowanymi szalami i amuletem na szczęście. Moja próżno-kobieca część „ja" czuje się w pełni usatysfakcjonowana :)
Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, której zdecydowanie nie mogę pominąć. Przystanek Woodstock okazuje się dla mnie miejscem poruszających spotkań po latach. Jednym z nich jest rozmowa z Radkiem, z którym znamy się jeszcze ze studiów (wtedy wraz z klubem „Halny” przemierzyliśmy wiele górskich szlaków). Gdy dowiadujemy się z Facebooka, że w tym roku będziemy w Kostrzynie, jednogłośnie stwierdzamy, że – choćby na minutę – koniecznie musimy się zobaczyć. Choć nie widzieliśmy się przez lata, rozmowa toczy się tak, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Wymieniamy wrażenia z festiwalu, relacjonujemy pokrótce, co słychać w życiu każdego z nas. Rozmawiamy, ale to, co najważniejsze, dzieje się pomiędzy słowami. W energii spojrzeń, uśmiechu, w serdecznym uścisku i w obopólnej radości. Przy pożegnaniu Radek mówi, że jestem jego bratnią duszą. „A Ty moją” – odpowiadam szczerze. Wtedy obiecujemy sobie, że mimo dzielącej nas odległości będziemy trzymać się razem i wzajemnie wspierać. Mamy w oczach łzy wzruszenia. Serca przepełnia radość. Tego spotkania nie zapomnę nigdy. Dla takich chwil warto żyć.
I tak – nie wiedzieć kiedy – nadchodzi ostatni dzień festiwalu. Z żalem pakujemy plecaki. Czas wracać do domu, choć tak bardzo chciałabym jeszcze zostać w Kostrzynie. Tańczyć, śpiewać, dyskutować, przybijać piątki nieznajomym, buszować wśród kolorowych indyjskich chust. W drodze powrotnej cała nasza czwórka (wracamy w powiększonym składzie) stwierdza jednogłośnie, że przez te trzy festiwalowe dni naładowaliśmy akumulatory na kolejne 12 miesięcy, a nawet jeszcze więcej. „Mój dawny autostopowicz miał 300% racji – pomyślałam z uśmiechem. – Kto wie? Może minęliśmy się gdzieś w tłumie na jednym z tegorocznych koncertów?”.
Niedawno w jednej z książek Tomasza Raczka przeczytałam piękne zdanie o tym, że są na świecie takie miejsca, które trzeba odwiedzić przynajmniej raz w życiu. Inaczej przegapimy coś bardzo, bardzo ważnego. Dla mnie takim zakątkiem okazał się festiwal Woodstock. 12 lat temu uznałam, że jestem na niego za stara. Dziś ma poczucie, że jeszcze długo, długo nie, o ile kiedykolwiek :) I wiem już na pewno, że jeszcze nie raz wrócę do Kostrzyna (czy gdziekolwiek Jurek zorganizuje swój festiwal). Bo tak długo, jak tylko będzie to możliwe, zamierzam trzymać się słów mojego serdecznego Kolegi – Roberta Piechoty, że „najfajniejszych chwil w życiu nie przeżywa się przed telewizorem”! Pamiętajcie o nich i Wy! :)
Aleksandra Hulewska
Ruszamy we troje. Na miejscu mamy dołączyć do większej grupy – przyjaciół Kena, Anglika, pod którego okiem raz w tygodniu raz w tygodniu szlifuję angielski. Już w aucie wprowadzamy się w klimat festiwalu. Zaczynamy od Hendrixa, potem na tapetę wchodzi Pearl Jam, następnie ACDC, a wreszcie Iron Maiden. Nie oszczędzamy gardeł. „666 the number of the beasts!” – drzemy się wniebogłosy. Po drodze mijamy inne, równie wesołe, samochody. Nie mamy wątpliwości, że to nadciągający nad Odrę Woodstockowicze. Machamy do siebie porozumiewawczo. My – drużyna Owsiaka! :)
Na miejscu otaczają nas kolorowe tłumy. Ludzie w obitymi ćwiekami ramoneskach, glanach, dresach, w stroju żyrafy, słonia czy japońskiego samuraja. Łysi i długowłosy. Wytatuowani od stóp do głów. Ze zdziwieniem odkrywam, że ci w sutannach nie są przebierańcami, ale autentycznymi księżmi, którzy także przyjechali na festiwal. Ja w stroju à la Janis Joplin wpisuję się w „subkulturę” hippisów :) Przy bramie głównej spotykamy Kena z Adamem, którzy wprowadzają nas do strefy motocyklowej (tam mamy spać). Pierwszy raz w życiu widzę na raz aż tyle niezwykłych maszyn. Choppery, ścigacze… Buell XB12S, Honda CBX100, Yamaha V-Max, BMW R32, Triumph Bonneville, Honda Super Cub, Java, Junak, WSK i oczywiście Harleye, Harleye, Harleye… Dostają oczopląsu. I na widok motocykli, i na widok okutanych w skóry właścicieli maszyn ;)
Docieramy do miejsca, gdzie Ken rozbił namioty. Tam czekają na nas pozostali. Puszką piwa wznosimy powitalny toast (na terenie Kostrzyna i całego festiwalowego miasteczka obowiązuje zakaz sprzedaży mocnych alkoholi) i umawiamy na wieczorny koncert. Trudno obliczyć średnią wieku w naszej grupie. Najstarszy jest Ken (60), najmłodsza Nikola (8). Reszta mieści się w przedziale 25-45. Podobnie kształtuje się wiek całej woodstockowej społeczności. Z jednej strony młodzi rodzice z niemowlętami na rękach. Z drugiej – stara gwardia pamiętająca czasy pierwszych festiwali w Jarocinie.
To, co mnie uderza (poza dudniącą ze wszystkich stron muzyką), to nastawienie ludzi wobec siebie. Wszyscy, bez względu na wiek, są ze sobą na Ty. Każdy, kogo mijam, uśmiecha się, zagaduje, przybija piątkę czy robi pamiątkowe selfie. Nikt nikogo nie atakuje, nikt nie żywi urazy. Kogokolwiek pytam o drogę, zatrzymuje się i odpowiada życzliwie. Wiele osób spontanicznie inicjuje kontakt. „Czy to, co jesz, jest dobre? Mogę spróbować?” – pyta mnie chłopak, który spokojnie mógłby być moim synem. „Mnie smakuje. – odpowiadam wesoło. I zapraszam – Śmiało, częstuj się!”. „Dzięki!” – wyjmuje mi z ręki widelec i z pełnymi ustami stwierdza, że potrawa jest bardzo smaczna. Przy okazji ucinamy sobie pogawędkę o muzyce. Wiek, płeć, światopogląd, wyznanie – wszystko to pozostaje w tle. Liczy się tylko to, że jesteśmy razem i cieszymy się klimatem tego miejsca. Jestem oczarowana.
Wieczorem przychodzimy pod dużą scenę. A tam Jurek Owsiak właśnie zapowiada występ Michała Urbaniaka. Nigdy słyszałam go na żywo. Czy sprawdzi się w takim otoczeniu? Czy przekona do siebie fanów ostrego rockowego brzmienia? Bez trudu! Koncert Urbanatora to dawka fantastycznej jazzowo-rockowo-funkowej energii. Nogi same się rwą do tańca. Skaczemy coraz wyżej i wyżej, klaszcząc i wtórując muzykom. Jest moc. Nagle zaczyna padać deszcz. I to jaki deszcz! Urwanie chmury! Ale muzyka jest tak znakomita, a atmosfera tak gorąca, że nikt nie zamierza się ewakuować. Ktoś rozciąga nad naszymi głowami wielką foliową płachtę. Tańczę w kilkusetosobowym roześmianym tłumie. W pewnym momencie folia nie wytrzymuje pod naporem wody. Zaczyna przeciekać, co nikomu absolutnie nie przeszkadza. Jestem przemoczona od stóp do głów? A jakie to ma w tej chwili znaczenie? Wbiegam spod płachty. Unoszę w górę ręce. Kieruję twarz w stronę usianego błyskawicami nieba. Czuję jak stróżki deszczu płyną po mojej skórze, czuję wiatr wirujący między moimi włosami, czuję jak serce bije mi coraz mocniej w rytm jazzujących bębnów… Czuję że żyję!!!
Kolejne dni to głównie strefa ASP, czyli Akademii Sztuk Przepięknych. Po śniadaniu biegnę do głównego namiotu, by usadowić się tuż pod sceną i móc posłuchać rozmów z zaproszonymi gośćmi. Na wyciągnięcie ręki mam Adama Bodnara, Roberta Biedronia, Macieja Orłosia i wiele innych – znanych mi dotąd tylko z mediów – osób. Piotr Kraśko w roli prowadzącego przechodzi samego siebie. Jest jeszcze bardziej błyskotliwy, odważny i twórczy niż na co dzień w radiu czy telewizji. Zadaje gościom inspirujące pytania, a jednocześnie – sam się otwiera i dzieli tak bardzo osobistymi przeżyciami, że jego rozmówcy ujawniają znacznie więcej, niż w setkach wywiadów, których udzielili w całym swoim życiu. Po raz kolejny przekonuję się, że to pytający stwarza rozmówcę. Panie Piotrze, jestem Panem zauroczona!
Po zakończeniu spotkań w pawilonie głównym chodzę na warsztaty tematyczne organizowane w mniejszych, rozstawionych w pobliżu, namiotach. Najczęściej trafiam do stoiska Amnesty International, która m.in. przygotowała warsztaty antydyskryminacyjne, sfingowaną rozprawę sądową czy szkolenie na temat prawnych aspektów intenertowego hejtu. Słucham, pytam, dyskutuję. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek w tak krótkim czasie przyswoiła aż tyle wiadomości. Po każdym warsztacie w jeszcze długo – już w mniejszych grupkach – dzielimy się wrażeniami. Ale też wymieniamy się kontaktami i umawiamy na spotkanie za rok. Liczba osób, które mam okazję poznać, wielokrotnie przewyższa liczbę ludzi, których spotkałam w ciągu ostatnich kilku lat! Tak właśnie działa magia tego miejsca. Magia Woodstocku.
A wieczorem znowu koncerty, piwko z motocyklistami, polowy prysznic pod lodowatą wodą i kolacja. Ale też… shopping, który funduję sobie z lubością. Przez kilka godzin buszuję po straganach z rękodziełem, biżuterią artystyczną, indyjskimi chustami i hippisowskimi ciuchami. Tyle tu kolorowych wspaniałości! Aż w głowie się kręci! Na camping wracam z przecudnymi sindbadkami w moich ulubionych niebiesko-turkusowych odcieniach, dwoma przepięknymi ręcznie malowanymi szalami i amuletem na szczęście. Moja próżno-kobieca część „ja" czuje się w pełni usatysfakcjonowana :)
Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, której zdecydowanie nie mogę pominąć. Przystanek Woodstock okazuje się dla mnie miejscem poruszających spotkań po latach. Jednym z nich jest rozmowa z Radkiem, z którym znamy się jeszcze ze studiów (wtedy wraz z klubem „Halny” przemierzyliśmy wiele górskich szlaków). Gdy dowiadujemy się z Facebooka, że w tym roku będziemy w Kostrzynie, jednogłośnie stwierdzamy, że – choćby na minutę – koniecznie musimy się zobaczyć. Choć nie widzieliśmy się przez lata, rozmowa toczy się tak, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Wymieniamy wrażenia z festiwalu, relacjonujemy pokrótce, co słychać w życiu każdego z nas. Rozmawiamy, ale to, co najważniejsze, dzieje się pomiędzy słowami. W energii spojrzeń, uśmiechu, w serdecznym uścisku i w obopólnej radości. Przy pożegnaniu Radek mówi, że jestem jego bratnią duszą. „A Ty moją” – odpowiadam szczerze. Wtedy obiecujemy sobie, że mimo dzielącej nas odległości będziemy trzymać się razem i wzajemnie wspierać. Mamy w oczach łzy wzruszenia. Serca przepełnia radość. Tego spotkania nie zapomnę nigdy. Dla takich chwil warto żyć.
I tak – nie wiedzieć kiedy – nadchodzi ostatni dzień festiwalu. Z żalem pakujemy plecaki. Czas wracać do domu, choć tak bardzo chciałabym jeszcze zostać w Kostrzynie. Tańczyć, śpiewać, dyskutować, przybijać piątki nieznajomym, buszować wśród kolorowych indyjskich chust. W drodze powrotnej cała nasza czwórka (wracamy w powiększonym składzie) stwierdza jednogłośnie, że przez te trzy festiwalowe dni naładowaliśmy akumulatory na kolejne 12 miesięcy, a nawet jeszcze więcej. „Mój dawny autostopowicz miał 300% racji – pomyślałam z uśmiechem. – Kto wie? Może minęliśmy się gdzieś w tłumie na jednym z tegorocznych koncertów?”.
Niedawno w jednej z książek Tomasza Raczka przeczytałam piękne zdanie o tym, że są na świecie takie miejsca, które trzeba odwiedzić przynajmniej raz w życiu. Inaczej przegapimy coś bardzo, bardzo ważnego. Dla mnie takim zakątkiem okazał się festiwal Woodstock. 12 lat temu uznałam, że jestem na niego za stara. Dziś ma poczucie, że jeszcze długo, długo nie, o ile kiedykolwiek :) I wiem już na pewno, że jeszcze nie raz wrócę do Kostrzyna (czy gdziekolwiek Jurek zorganizuje swój festiwal). Bo tak długo, jak tylko będzie to możliwe, zamierzam trzymać się słów mojego serdecznego Kolegi – Roberta Piechoty, że „najfajniejszych chwil w życiu nie przeżywa się przed telewizorem”! Pamiętajcie o nich i Wy! :)
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.