Niedawno powiedziałam jednej z moich klientek, że w jej sposobie bycia, zachowaniu, tym, co mówi i jak mówi, jest coś, co powoduje, że staję się wobec niej bardziej ochraniająca i mniej konfrontacyjna, niż wobec innych osób, z którymi pracuję w terapii. Była zszokowana. Nie zdawała sobie sprawy z tego, do jakich reakcji zaprasza mnie i – co bardzo prawdopodobne – innych ludzi, zachowując się jak kot z bajki Shreck (w jego uroczo-przymilnej odsłonie). Trafna, twórcza, prowadząca do wglądu interwencja! – pochwaliłam siebie w duchu. Moje dobre samopoczucie trwało jednak krótko. Po zakończeniu sesji doznałam olśnienia: jestem podobna do mojej klientki!!
Co???!! Ja??!!? Nigdy w życiu!! Ja jestem niezależna, asertywna i odważna. Potrzeba aprobaty i zabieganie o sympatię to kompletnie nie moja bajka! – krzyczała jedna część mnie. Ale inna część – bardziej realistyczna i uczciwa – konfrontowała mnie z coraz to nowymi dowodami mojego przymilactwa. No bo dlaczego zamiast poczytać ciekawą książkę, z uśmiechem przystaję na to, by sąsiad zza ściany przesiadywał u mnie w gabinecie zanudzając mnie opowieściami o wszystkim i niczym? Albo dlaczego na wyjazdach służbowych uprzejmie zgadzam się na dzielenie pokoju z koleżanką, chociaż najchętniej mieszkałabym sama, ciesząc się większą niezależnością i swobodą? I dlaczego grzecznie dziękuję, kiedy znajomy profesor komplementuje mój wygląd, zamiast wysłać go na drzewo, bo nie mam ochoty wysłuchiwać jego niemerytorycznych uwag? Wreszcie – dlaczego milcząco aprobuję, by siedząca obok w przedziale starsza pani zamykała okno, mimo że upał jest nie do zniesienia? I tak dalej, i tak dalej. Liczba sytuacji, w których jestem uprzejma, uśmiechnięta i przymilna poraziła mnie…
Obraz kobiety silnej, niezależnej, odważnej i szczerej został mocno nadwyrężony. Świeżo odkryta prawda okazała się taka, że – owszem – bywam bezpośrednia i asertywna, ale – z czego zupełnie nie zdawałam sobie sprawy – także ugrzeczniona i przymilna. Co ciekawe, odkryłam również, że najczęściej zachowuję się przymilnie w tych mniej znaczących relacjach. Nie ma o co kruszyć kopii, skoro tak rzadko się widujemy. Zamiast urządzać burzę w szklance wody, lepiej zagryźć zęby i wytrzymać – stopniowo odkrywałam stojące za moim ugrzecznionym zachowaniem przekonania. Poza tym, nie wypada powiedzieć: „wolę poczytać książkę, zamiast z tobą rozmawiać”. To niegrzeczne, nietaktowne, a nawet bolesne. Pójście za głosem swoich potrzeb, nie może ranić innych – zdawałam sobie sprawę z innych, prowadzących do przymilactwa, wewnętrznych nakazów. Uświadomiłam sobie, że dzięki takiej postawie zachowuję w miarę pozytywne relacje z otoczeniem – nie generuję konfliktów i niepotrzebnych (naprawdę niepotrzebnych?) spięć. Dodatkowym „zyskiem” jest podtrzymywanie wizerunku (także we własnych oczach) osoby sympatycznej i taktownej. A jaką za to wszystko płacę cenę?
Cena okazuje się wysoka. Przymilactwo jest jak noszenie za ciasnych butów. Może i ładnie się prezentują, ale ocierają stopy jak cholera. Nienaturalność męczy, pożera mnóstwo energii, którą mogłabym spożytkować na życie w zgodzie z samą sobą. Poza tym – i to wydaje mi się najważniejsze – przymilactwem wprowadzam innych w błąd. Wysyłam sygnały, które są sprzeczne z moimi najgłębszymi potrzebami, co nakręca spiralę ugrzecznionych pogawędek, fasadowych uprzejmości i pseudo-kontaktów. Bo może prawda jest taka, że sąsiad zza ściany wcale nie ma ochoty opowiadać starych dowcipów i anegdotek ze swojego życia, ale mój uśmiech i moja postawa w jakiś sposób go tego zapraszają? Może gdyby usłyszał, że zamiast rozmawiać, wolę poczytać, zaciekawiłby się moją książką albo polecił mi coś ze swojej biblioteki? Może – gdybym była wobec niego czytelna i uczciwa – mielibyśmy szansę spotkać się w prawdzie, nawet tej najtrudniejszej? Bez udawania, bez masek, póz, min i bez „boolshit”.
Ba! Takie spotkanie, choć piekielnie trudne, mogłoby się okazać niezwykle inspirujące i ciekawe!
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.