Ostatni piątek przed Bożym Narodzeniem. Tak, jak przypuszczałam, większość studentów wjechała na długi świąteczno-noworoczny wypoczynek. Przede mną siedzi garstka najwytrwalszych. „A może by tak puścić ich do domu? Czy jest sens prowadzić zajęcia dla tak małej grupy?” – zastanawiam się. – „Chyba, że zrealizuję coś na szybko i zwolnię słuchaczy wcześniej?” .
Wygrywa opcja, by poprowadzić wykład zgodnie z planem. Wadę przekuwam w zaletę: grupa jest na tyle mała, że mogę zaproponować jej ćwiczenie praktyczne. I tak w wyobraźni przenoszę wszystkich do odległej stacji kosmicznej, na której spędzą kilkanaście lat. Studenci muszą zorganizować sobie życie w nowym miejscu. Uzgodnić, kogo jeszcze ze sobą zabiorą, jakie przedmioty będą im potrzebne do przetrwania, a także – jakie zasady mają obowiązywać w tworzonej od podstaw społeczności. Sama zamieniam się w obserwatora. Przysłuchuję się dyskusji, notuję najważniejsze wnioski. Na tej bazie planuję opowiedzieć kursantom o prawidłowościach, jakimi rządzą się małe grupy społeczne.
Do obserwacji podchodzę bez szczególnego entuzjazmu. Grup w trakcie realizacji podobnych zadań widziałam w życiu mnóstwo. Jednak tym razem, już po krótkiej, chwili orientuję się, że mam do czynienia z wyjątkowym zespołem. Studenci tak mocno angażują się z dyskusję, która przebiega tak ciekawie, że wciągam się w nią bez reszty. Ostatecznie podejmuję decyzję o wydłużeniu czasu debaty, którą do samego końca śledzę z zapartym tchem.
Kiedy grupa ogłasza wykonanie zadania, szczerze gratuluję jej rezultatów. A potem zapraszam do analizy zjawisk, które wystąpiły podczas wspólnej pracy. Długo rozmawiamy o tym, jakie role pełniły w zespole poszczególne osoby, w jaki sposób zapadały kluczowe decyzje, jak grupa ewoluowała w miarę upływu czasu, a także jak radziła sobie z pojawiającymi się różnicami zdań i konfliktami. Moje uwagi spotykają się z żywą reakcją uczestników. Studenci z zaciekawieniem rekonstruują proces grupowy, uzupełniają moje obserwacje swoimi spostrzeżeniami, zadają wiele dodatkowych pytań. Jestem pod wrażeniem ich przenikliwości. Kto by pomyślał, że będzie dziś tak ciekawie!
Na zakończenie ogłaszam spontanicznie: „Moi drodzy, nie dość, że przyszliście na dzisiejszy wykład, choć, podobnie jak reszta grupy, mogliście zrobić sobie wolne, to jeszcze włożyliście wiele wysiłku w wykonanie zadania. Nie mogę pozostawić tego bez nagrody. Wpiszcie się, proszę, na listę, a każdy z was otrzyma bonus w postaci dodatkowych punktów na zaliczeniu”. „Ale ja nie studiuję na tej uczelni – odpowiada jeden ze słuchaczy. – Przyszedłem dziś, bo koledzy powiedzieli mi, że tu jest ciekawie. I mieli rację. Dziękuję pani za fascynujące zajęcia. Bardzo wiele z nich wynoszę". Szok. „My też nie jesteśmy zapisani na ten kurs – odzywają się kolejne osoby. – Chodzimy tu jako wolni słuchacze. Interesuje nas psychologia społeczna, a od starszych roczników wiemy, że pani bardzo ciekawie ją wykłada”. I znów odbiera mi mowę. Upływa kilka dobrych sekund, zanim zdobywam się na reakcję: „Chciałam dziś państwa nagrodzić, a okazuje się, że to wy nagrodziliście mnie, robiąc mi najpiękniejszy Bożonarodzeniowy prezent, jaki mogłam sobie wymarzyć. Dziękuję. Po stokroć: dziękuję. I życzę państwu niezapomnianych Świąt!”.
Po ich wyjściu jeszcze długo siedzę w opustoszałej sali. Uzmysławiam sobie, że gdybym zrealizowała swój pierwotny plan i wysłała studentów do domu lub naprędce odbębniła wykład, to nie miałabym okazji być świadkiem tak interesującej dyskusji, a także (być może nigdy) nie dowiedziałabym się, że na moje zajęcia przychodzą również osoby spoza obowiązkowej listy. Osoby które uczestniczą w spotkaniach, ponieważ tego chcą, a nie dlatego, że muszą. Bo to, co mam do zaoferowania, okazuje się – przynajmniej dla nich – warte tego, by poświęcić piątkowe przedpołudnie. Nie mogę się nacieszyć, że tego dnia nie dałam się skusić wewnętrznemu głosowi, który podpowiadał mi, by pójść na łatwiznę!
Moim myślom wtórują słowa Jana Nowickiego, które wypowiedział w jednym z wywiadów: „Szesnaście lat występuję z grupą artystów, jazzmanów, którym jest wszystko jedno, czy grają w Metropolitan Opera czy remizie strażackiej. Wszędzie robią to z takim samym zapamiętaniem. Od nich należy się uczyć stosunku do zawodu – miejsce i otoczka nie mają znaczenia. Można występować jak artysta dla poborowych, a w Teatrze Narodowym być byle kim”.
Nie dajmy się zwieść pokusie bylejakości. Nie warto.
Aleksandra Hulewska
Zapoznaj się z regulaminem i dodaj komentarz.